Andrzej Siedlecki
Moja siostra cioteczna, żyjąca we Francji twierdzi, że mamy „ciągoty” francuskie we krwi, a stało się to za sprawą prześladowań protestantów, z których, ten niby „nasz”, schronił się w tolerancyjnej Polsce, która gwarantowała królewskim prawem wolność wyznań. Trudno to udowodnić, bo papiery rodzinne spłonęły w Powstaniu Warszawskim. I nawet nie ma po co. Ale niewątpliwie, zawsze mnie jakoś pociągała melodia i lekkość języka francuskiego, i kultura! Ślimaki i żaby, niespecjalnie…
Najważniejsi byli impresjoniści...Lata 50-te, początek 60-tych... Szarzyzna życia przytłacza, a ich obrazy wnoszą powietrze, światło i kolor. A książki o nich, przynoszą mi atmosferę cyganerii artystycznej i nieskrępowanych rozmów o sztuce, w słynnej Café de la Rotonde. Byli wolni od świata, który nas otaczał, ale nie wolni od swojej pasji, by odważnie zmieniać rzeczywistość na płótnie i negować poprzednią estetykę, w poszukiwaniu nowej. I to mi się bardzo podobało. Byłem opętany malarstwem impresjonistów. Dużo malowałem w Liceum Techniki Teatralnej, a w domu kopiowałem Cezanne’a, Von Gogh’a, Monet’a, Degas’a. Chciałem być jednym z nich, zdawać do Akademii Sztuk Pięknych, ale przestraszyłem się samotności w pracowni, szaleństwa Van Gogh’a, dramatu alkoholowego Utrilla i jego matki Zuzanny Valadon. Mimo zachęty profesora Piotrowicza, bym studiował sztuki piękne w Toruniu, wybrałem aktorstwo. Ale zainteresowanie impresjonistami pozostało. Wyjechać, zobaczyć, chłonąć atmosferę Paryża! Nie mam szans, ale mimo to uczę się francuskiego w Alliance Francaise, potem biorę prywatne lekcje raz w tygodniu, na więcej nie mam pieniędzy. Jak nie wyjadę - myślę - to w każdym razie wyćwiczę aktorską pamięć! Ale szansa przychodzi. Wygrywam eliminacje językowe w Ministerstwie Kultury, dostaję stypendium na dwa tygodnie i jadę na festiwal teatralny do Avignon. Pierwszy raz na Zachodzie. Wszędzie kolorowo, ludzie grzeczni i uśmiechnięci! Kulturowy szok! Wspaniale grane wieczorne przedstawienia w Palais des Papes, potem dyskusje w przyjaznym kręgu stypendystów z całego świata...I ból głowy z podniecenia, napięcia i niedojadania posiłków z powodu powolnego, z wysiłkiem - pierwszy raz w obcym języku - formułowania myśli. Ale to nie miało znaczenia, bo to był tydzień wspaniałych odkryć rzeczywistości! Dla studenta wypuszczonego z klatki, to było za krótko. Ale został mi jeszcze tydzień. Jadę więc, na własną rękę do Paryża, by pooddychać, chociaż troszeczkę, atmosferą sztuki. Do Paryża, Mekki artystów! I tam zobaczyć, już nie w albumach, ale w muzeach „moich” impresjonistów. Pierwsze kroki kieruję do Musée du Jeu de Paume, które miało wtedy dużą kolekcję impresjonistów. Teraz kolekcja została przeniesiona do Musée d'Orsay, którego zbiory w tym roku zawitały do Australii, a które musiałem zobaczyć, przypominając sobie studenckie fascynacje. Oglądam też dzieła kochliwego Modiglianiego, którego reprodukcje portretów wiszą teraz w moim pokoju. Bywał często w słynnej Café de la Rotonde, istniejącej do dziś, gdzie zbierali się artyści, gorąco spierając się o nowe idee w malarstwie. Bywał tam też Picasso, uwieczniając ją na swoim obrazie, Leopold Zborowski, przyjaciel i marszand Modiego i wielu innych. Jakże mogłem tam nie iść i nie przywołać sobie artystycznej atmosfery dawnych lat, o której naczytałem się wcześniej. Nie miałem pieniędzy, ale miałem za to kilka paczek hawańskich cygar, których kupno, wstydząc się potwornie, proponowałem w paryskich bistro. Uzyskana drobna sumka pozwoliła mi przeżyć na bagietkach i wodzie tych kilka dni, a co więcej pozwoliła mi kupić kawę w znanej kawiarni. I już jestem szczęśliwy, wyobrażając sobie, że siedzę wśród „moich” ukochanych artystów. „Chyba za długo siedzę o tej kawie” - myślę - bo kelner przychodzi, co chwila i pyta: „Est ce que vous desirez quelque chose?” Na „quelque chose” już mi nie starcza, więc zakłopotany opuszczam kawiarnię, przyrzekając sobie, że jeszcze do Paryża przyjadę...”po sztukę”. I że będę miał na bilet do Louvre’u, żeby zobaczyć zbiory antyku, o którym tyle się nasłuchałem od moich, prześwietnych nauczycieli, ze skasowanego nieroztropnie Liceum Techniki Teatralnej, wypuszczającego profesjonalnych, wykształconych techników teatralnych. Znów mam szczęście! W 75 roku otrzymuję 3- miesięczne stypendium do Paryża i do słynnego Jacques Lecoque Studio. Po uprawianiu zawodu przez 8 lat, przyznam, że byłem studiem, mieszczącym się w jakimś fatalnym budynku i programem rozczarowany. Czułem się jakbym wrócił do początków, które miałem już dawno za sobą i nie sądziłem, że to doświadczenie może mi się w mojej pracy specjalnie przydać. Kurs był podstawowym wprowadzeniem do zawodu, a ja byłem już na dalszym etapie rozwoju. Poza tym w Szkole Teatralnej robiliśmy bardziej skomplikowane zadania, niemniej uświadomiłem sobie, że nie ma jednej metody nauczania, która może prowadzić do tego samego celu. To było inspirujące, jak się później okazało w Sydney, gdy zacząłem moje studia podyplomowe, by uczyć aktorstwa. W Paryżu mam przydzielonego, miłego i jakże eleganckiego opiekuna, profesora z Conservatoire National Supérieur D'art Dramatique, który zabiera mnie do szkoły, gdzie oglądam zajęcia aktorskie i przedstawienie Wedekinda „Przebudzenie Wiosny”. W tym czasie nauczanie tradycyjne jest mi bardziej bliskie, a poza tym interesuje mnie francuski styl gry. I oczywiście, idę do Comédie-Française, niestety nie trafiam na Moliera, który to tradycyjnie jest specjalnością teatru, ale oglądam świetnie graną komedię, w której, z przysłowiową francuską lekkością i wdziękiem śmiano się z ze słabości homoseksualnych. Aktorzy znakomicie i ze smakiem grali role nie heteroseksualne. Wolność dla ludzkiej ekspresji! To był dla mnie szok, że w ogóle taki temat mógł zaistnieć na francuskiej scenie.
Trzy miesiące za granicą, to długi okres czasu, specjalnie wtedy, gdy stypendium jest chudziutkie, aby tylko nie umrzeć. I nie wolno popełnić błędu, a ja go popełniłem z niewiedzy. Otóż wpadłem już na początku, gdy zaoferowano mi mieszkanie, które okazało się tak drogie, że musiałbym wracać za dwa tygodnie do Polski. Gdy się zorientowałem, że mam inną możliwość, moja miesięczna kwota znacznie się uszczupliła i było beznadziejnie biednie. Nie mogłem sobie pozwolić, by zjeść po ludzku, i co było ważniejsze, by iść do kina, lub do teatru. A Paryż oferował imprez bez liku i wszystko chciałem oglądać, i wszędzie być...i wreszcie coś zjeść. Więc szlifowałem paryski bruk, smętnie przemierzając kilometrami ulice. Pamiętam jak dziś…Spaceruję słynnym Boulevard Saint-Michel w dzielnicy Łacińskiej, piękną i bardzo ożywioną ulicą, odwiedzaną szczególnie przez studentów z Sorbony, a także turystów – i nagle kręci mi się z głodu w głowie. A tu, w restauracjach, za szybami pełno ludzi, piją wino i jedzą jakieś wspaniale wyglądające dania. Gapię się na tych beztroskich, uśmiechniętych szczęśliwców i nie wytrzymuję, kupuję jakiś kebab, co znaczy, że jutro nie będę miał na autobus i bilet, żeby zobaczyć „Psa andaluzyjskiego” Bunuela, który gdzieś daleko jest wyświetlany. Trudno! Jak już nie miałem siły spacerować, to wracałem do mojego internatu, brałem prysznic, jadłem tam niezłą, jak dla mnie kolację, relatywnie tanią i w lepszej już formie wyruszałem dalej w Paryż, „by night”. Bo muszę powiedzieć, że przekonałem urzędniczkę (znów ze wstydem), że nie mam pieniędzy na poprzednie lokum i nie da się żyć za to, co otrzymałem, więc przeniosła mnie do studenckiego internatu, gdzieś chyba w okolicach Gare du Nord. Więc odświeżony prysznicem i kolacją, z nową energią idę do Avenue des Champs-Élysées, położonej w słynnej bogatej dzielnicy. Nie ma turysty, który by tu nie przyszedł i nie chciał jej zobaczyć, no i oczywiście, Łuku Triumfalnego! Ta kaskada świateł, witryny bogato zaopatrzonych sklepów, marki ubrań, butów, znane mi tylko ze słyszenia, luksusowych samochodów, pogodni ludzie siedzący w restauracjach, żywo o czymś rozmawiający - to robi na mnie, przybyszu z innego świata, oszałamiające wrażenie. Wracam zmęczony i odurzony tym obrazem luksusu, albo raczej, tragicznie zestresowany. I nagle, o mało co, nie potykam się o czyjeś ciało...Tak, to jest człowiek! Przykryty gazetami, śpi na jakichś metalowych kratach. Odkrywam, że z tych krat leci powietrze, tak, to ciepłe powietrze z kolejki metra! Teraz rozumiem, to „clochard”. Cóż to za kontrast w tym pejzażu! W języku polskim, słowo to nie ma odpowiednika, ale w gwarze francuskiej „clochard” znaczy-niebo, więc to jest ten, który żyje i śpi pod gołym niebem. Jest wolny od wszystkiego i niezależny - trudno mi było zasnąć- może stanowić o sobie! Niesamowite!
W samym środku Paryża, na wyspie Cité, gdzie znajdują się cenne zabytki, „kwieci się” Quai aux Fleurs -Wybrzeże Kwiatów. Idę tam...Do tej pory lubię kwiaty i mam ich w komputerze niezłą ilość, i czasami te „piękności” wysyłam do znajomych. Rzeczywiście, nazwa jak najbardziej właściwa, bo całe wybrzeże jest skąpane w kwiatach. Na budynku nr 9 widzę tabliczkę, że tu kochali się Abelard i Heloiza, i podobno dla upamiętnienia sławnej pary kochanków, i ich nieszczęśliwej miłości wydzielono dawny plac nad Sekwaną, właśnie na targ kwiatów. Kwiaciarki oferują tu prawie wszystkie kwiaty świata, a mają swoją ambicję i nie sprzedają ich „jak leci”, ale układają je w przeróżne kompozycje. To niemal malarskie zestawienie brył i płaszczyzn, które staje się tematem wielu malarzy, siedzących na malutkich stołeczkach i z pasją przenoszących tę feerię kwiatów na swoje płótna. Oglądam z przyjemnością kwiaty i spostrzegam, że obok jakiś człowiek, niepasujący zupełnie do kwiecistego otoczenia, dłuższy już czas peroruje z korpulentną kwiaciarką. Dostaje po chwili maleńki bukiecik konwalii, nie daje ich zawinąć w srebrny papierek, natomiast wyjmuje z kieszeni kawałek zmiętej gazety i wkłada w nią pachnące konwalie. I kołyszącym się krokiem odchodzi w stronę Sekwany. Idę za nim. Ubrany jest w krótkie, połatane, szare spodnie i wyświechtaną, wytartą marynarkę. Na głowie sfilcowany kapelusz, spod którego wystają sklejone od bruduwłosy siwe włosy. Komu podaruje te konwalie?
Po drodze mijam stragany bukinistów, którzy w drewnianych skrzynkach trzymają ich książkowe bogactwo. Kramiki ze starymi książkami, mapami, starymi sztychami i pocztówkami Paryża ciągną się kilometrami wzdłuż Sekwany, a handlarze siedząc na małych stołeczkach, w ogóle nie zachęcają do kupna. „Konwaliowy Pan” wita się serdecznie ze starym bukinistą, chwileczkę rozmawiają...i dostaje jakąś cieniutką książeczkę. Schodzi nad Sekwanę. Ja za nim. Siada na betonowym nadbrzeżu, wyciąga z kieszeni butelkę wina, odkorkował, popija i zabiera się do lektury. Siadam obok. To paryski „clochard”, jeden z 10.000-ciu tysięcy zarejestrowanych. Częstuję go papierosem. Zadowolony, zaciąga się głęboko „Gitanem”. Rewanżuje się łykiem wina i odkłada książkę. Zerkam na tytuł - „Napoleon”. Pociągnał jeszcze z butelki i zaczyna opowiadać. Jeszcze dziesięć lat temu pracował na Uniwersytecie i wykładał historię. Był, jak wszyscy. Rozpychał się łokciami, chciał dużo zarabiać, jak najlepiej się urządzić i posiadać jak najwięcej. Wydawało mu się to naturalne. Ale w pewnym momencie...”Zdałem sobie sprawę, że to nie ma sensu i w głębi duszy wcale tego nie pragnę...Pojechałem do Indii...Tam, przez jakiś czas wykładałem, studiowałem filozofię buddyzmu z przyjemnością. Pociągnął następny łyk...”Widzisz - mówi- w buddyzmie fundamentalną zasadą jest niedopuszczanie, by świadomość została zakłócona przez łapczywe pragnienie, czyli „trsna” i chodzi o to, żeby nie zatracić się w gromadzeniu rzeczy. Lepiej nie ingerować, nie prowokować zdarzeń, a czekać na nie”. Wraca do Francji, okazuje się, że żona już na niego nie czeka. Zostaje sam. „Obce mi jest teraz pragnienie posiadania. Nie chcę już nic. I tak jest dobrze. Jestem wolny. Mam wino, niebo, Sekwanę- i to jest moje bogactwo. Nic do zabrania!”
Ciekawe spotkanie...Ale trudno jest mi zrozumieć ten rodzaj wolności i wyrzeczenia się rzeczywistości, lub akceptację prawie totalnego ograniczenia. Tym bardziej, że ja chciałbym mieć parę franków więcej, by móc w pełni korzystać, z musującej artystycznym życiem francuskiej stolicy. I tu niesamowita niespodzianka - przypadek! Idę ulicą i spotykam kolegę, który rzuca pytanie: „Chcesz zagrać w filmie o francuskim „Résistance” z Brigitte Fossey, dasz lekcje konspiracji twojemu koledze z grupy?” Bez wahania, z entuzjazmem odpowiadam „Tak! Więc niby łowię ryby nad Sekwaną („konspira”) i wtajemniczam, niby młodego Francuza, ale polskiego studenta, który studiuje w tym czasie w Paryżu. Życie przynosi czasami szczęśliwe przypadki, które odmieniają nasz los. Dla ubogiego stypendysty ze Wschodu, zapłata za „konspirę” okazuje się niezłą sumką i mam już na bilety do kin i muzeów! Mam w kieszeni więcej „franiów”, niż „clochard”, który musi mieć obowiązkowo 3 franki, by policja nie oskarżyła go za włóczęgostwo. Więc szczęśliwy i wdzięczny koledze udaję się nazajutrz do Louvre’u, gdzie wreszcie mogę zobaczyć eksponaty z antyku, którego filozofią i ideami zarażono nam głowy w Liceum. Oglądam, stojącą zaraz przy wejściu Nike z Samotraki, boginię zwycięstwa, inspirującą wielu naszych poetów, Jasnorzewską-Pawlikowską, Lechonia, Słonimskiego, Staffa i Herberta. Potem malarstwo, potem rzeźba…To było fantastyczne i oszałamiające przeżycie! Za dużo naraz, pęka z natłoku głowa, więc za tydzień powtarzam wizytę, by objąć to bogactwo eksponatów, twórczych idei i informacji. Ale też nie starcza czasu, by wszystkie informacje przetrawić. Obiecuję sobie, że jeszcze tu wrócę. Chcę też zobaczyć sztukę średniowiecza, przede wszystkim rzeźbę, więc maszeruję do Musée de Cluny.
Posiada jedno z największych zbiorów sztuki średniowiecznej... i właśnie znakomitej rzeźby, której realizm i mistrzostwo wykonania podziwiam. Zainteresowanie rzeźbą zawdzięczam zajęciom w Liceum Teatralnym, rzeźbiliśmy wtedy głowę Krzysia Kieślowskiego, nawet mam pamiątkowe zdjęcie, później reżysera filmowego, który ukończył to samo Liceum. I odwiedzam następnie Musée d’Art Moderne de la Ville de Paris, w budynku Palais de Tokyo, który widać, jak na dłoni z La Tour Eiffel, pędzę też do Musée de Montmartre, gdzie w budynku głównym mieszkali „moi” malarze, Renoir, Utrillo, Van Gogh. I koniecznie zobaczyć Musée de Balzac, bo romans z Pania Hańską i Musée Adam Mickiewicz, bo nasz poeta i co po nim w Paryżu zostało. I wreszcie słynna, francuska podkasana muza...Idę do Folies Bergère, gdzie oglądam na stojąco, kupując nie najtańszy jak na stypendystę bilet na jaskółce, jakąś egzotyczną składankę musicalową w popularnym wydaniu. I francuskim zwyczajem, oczywiście nie obywa się bez golizny i smacznie przyprawionej erotyki! A poza tym jak się nie poweselić i nie obejrzeć, czym karmi się turystów i co się chce pokazać obcym. To też wizytówka! Musiałem zobaczyć to miejsce, cokolwiek by tam nie było, tym bardziej, że występowały tam światowe sławy, począwszy od Chaplina, Fernandela, Yves Montand’a, Sinatry i mima wszechczasów, Marcela Marceau, którego sztukę pantomimiczną podziwiałem. Do dzisiaj pamiętam jak ten „motyl” w jego pantomimie żył w dłoniach i jak mim wspaniale tańczył tango, a w innej scence walczył ze złośliwym krzesłem, na którym chciał usiąść i ciągle mu się nie udawało.
Paryż jest znany z prezentowania artystycznych zjawisk, „połykania” i asymilowania ciekawszych tendencji. Zaprasza Wrocławski Teatr Pantomimy i do teatru Sary Bernhardt przyjeżdża Tomaszewski ze swoim spektaklem. Zachwycony byłem jego twórczością. Uważam, że to, co tworzył Tomaszewski ze swoim, niesamowicie sprawnym zespołem przekraczało unikalną sztukę Marcelu. Byłem olśniony wielością znaczeń i asocjacji, jaką przynosiły mnie teatralno - pantomimiczne przedstawienia polskiego mistrza. I po tym wieczornym spektaklu, sztuki pisane, teatralne, wydały mi się za jednoznaczne, za proste, a spektakl pantomimiczny polskiego zespołu był owiany tajemnicą i transcendencją, wykraczającą poza realność. To wielka sztuka! I to, uświadomiłem sobie właśnie w Paryżu, tolerancyjnym i otwartym tradycyjnie na artystyczne tendencje. Marceau, podobno zazdrościł Tomaszewskiemu, że mógł stworzyć własny teatr. Podniecony, poszedłem za kulisy...Należało to spotkanie jakoś uczcić, więc proponuję kolegom, by iść gdzieś na kolację, wypić winko i porozmawiać...Nie za bogaty sugeruję składkę, ale jakoś to nie idzie, coś tam powoli wysupłują...Rozumiem, każdy zbiera dewizy na przeżycie w Polsce, więc decyduję, że dołożę i kupię jakiegoś „cienkusza”, i co tam...I rozmawiam w nocy ze Stefanem Niedziałkowskim, gwiazdą zespołu, któremu też, jak mnie pali się w głowie...Razem - myślałem - stworzymy teatr ruchu i połączymy pantomimę ze słowem...Musi coś z tego wyjść...I znów ta otwartość paryska! Jakiś brodaty Argentyńczyk zaprasza nas do restauracji, ale my w strachu, że to kosztowne, więc zapewnia, że tam wszystko będzie za darmo i rzeczywiście, jest jakiś ryż zmieszany z czymś tam z olbrzymiej patelni, piwo z maszyny, ile, kto chce, ale to wszystko jest dla mnie nieważne, ważne jest to spontaniczne, nie pretensjonalne spotkanie ludzkie i poczucie wolności w rozmowach... I to, właśnie oferował Paryż. Tę niezwykłą atmosferę! No to my, ujęci honorem kończymy polskim akcentem i zapraszamy, już nad ranem, na zupę cebulową Leszczyńskiego do słynnych Les Halles. Celebracja sztuki „était fini”!
Wiedziałem, że Paryż jest słynny ze swoich café théâtres, których u nas w tym czasie nie było, a które proponują różnego rodzaju teatralne wydarzenia, recitale piosenki i niekonwencjonalne prezentacje artystyczne, w większości wypadków w nietradycyjnej formie, na które nie pozwala przeważnie małe miejsce, niejednokrotnie brak garderoby i wyposażenia w światła, pozwalającego uzyskać efekty wizualne. Ciekawe jak aktor, piosenkarz, mim obroni się przed tym wyzwaniem - nie chroni go już przecież, pomagająca mu się „wyizolować” bariera światła i przestrzeni - jest „nagi” przed publicznością? Wybieram się, więc do małego café théâtre, inny Argentyńczyk gra „Hamleta”. „Hamleta” w kawiarni? Coś niesłychanego dla mnie, spętanego formą! Do tej pory pamiętam jego konwulsyjnie wykrzywioną, twarz, półnagie ciało, którym protestował z dużą ekspresją przeciwko fałszowi i zbrodni. Całym sobą. To była jakby esencja „Hamleta”. To był bardzo fizyczny teatr. Czyżby znał idee Grotowskiego? Café théâtres i małe teatrzyki pozwalają na eksperyment. W małej salce, w Théâtre de la Huchette debiutował przecież Ionesco, Rumun z urodzenia, nikomu na początku nieznany, a potem głośny przedstawiciel Teatru Absurdu.
Przedsięwzięcia często są niekomercyjne, a takie zawsze są potrzebne dla rozwoju teatru, nawet z głównego nurtu, który najlepsze i najtrafniejsze tendencje, czy pomysły potrafi później wykorzystać. Ta różnorodność ofert i ich akceptacja w paryskim życiu kulturalnym była dla mnie zdumiewająca. Miałem wrażenie, że każdy ma szansę znaleźć swoje miejsce ekspresji. Paryż umie akceptować i przyswajać sobie artystów z innych krajów, jak choćby Picassa, Becketta...i Andrzeja Seweryna, który jest członkiem zespołu w Comédie Française, i wielu, wielu innych.
Paryż i Francja ma wiele miejsc - zresztą jak każdy kraj - „mitycznych”, które się chętnie odwiedza i wraca do nich, by poznać je lepiej. Tak też było w moim przypadku, gdyż pozytywne w sumie doświadczenia i fascynacje w młodości zostają na długo pamięci. Więc, gdy myślę - Paryż...to myślę o wolności ekspresji i twórczej tolerancji, i działa to też, jak hasło wywoławcze, w ogóle dla francuskich wspomnień! I wtedy w mozaikę układają się przeróżne obrazy, te paryskie, i te z przeuroczego południa Francji, i te ostatnie, znów z Paryża, i Tours. Zachwyty i zadziwienia! Spotkania ze sztuką, zdarzenia, sytuacje...i ludzie. A więc, z mozaiki wyławiam przyjazny, szeroki uśmiech celniczki o czekoladowej skórze na lotnisku Bourget, „mojego clocharda”, życzliwego sklepikarza z mojej dzielnicy, niesamowicie przyjazną atmosferę w czasie pobytu w Avignon, Khadiżę, i Aishę z Amanu, która była gotowa dla mnie nauczyć się polskiego, beztroskie pikniki z gorgonzolą i czerwonym winem, mojego sympatycznego opiekuna z Conservatoire, moich przyjaciół z południa, Jacques’a i Annette, Yves’a i Babette, z pięknymi, kręconymi włosami, oraz niewymuszonym, ciepłym uśmiechem i chodem gazeli, i pięknie opalone, półnagie dziewczyny z plaży w Sète, galerie Południa, górę Sainte Victoire, malowaną niezmordowanie przez Cézanne’a, nagrodę – płytę za mój improwizowany taniec w nocnym klubie Montpellier...I kolację z Jean’em i jego dziewczyną, który mnie podarował „Eau Sauvage” na pocieszenie, gdy okradli mnie w Paryżu Libańczycy, których przenocowałem na podłodze w internacie, litując się nad ich losem, a którzy „ulżyli” mojej walizce, pozbawiając mnie wszystkich cepeliowskich prezentów dla przyjaciół z Południa...Pamiętam także melodie ulicznych, chilijskich grajków i płaczącego Chilijczyka, który zazdrościł nam darmowej edukacji, nieświadomego jeszcze, że niczego nie ma za darmo, a ci, co za darmo oferują, zawsze muszą coś zabrać...I pamiętam przemiłą kolację z Pierre Cardin po spektaklu „Repliki” Józefa Szajny w „Espace de Pierre Cardin”, kiedy to mieliśmy „tournée” po Francji, i rozmowę z recepcjonistą hotelu w Avignon, który słysząc o niepokojach w Polsce w 80 roku powiedział: - „Co wy tam wyrabiacie, ja tu chcę jeść spokojnie moje „croissants”! Racjonalista Voltaire’a zapomniał widocznie, o polskiej krwi przelanej za Napoleona i o ludzkiej solidarności...I pierwsze strony gazet pamiętam, które drukowały mapę rozlokowanych wojsk radzieckich w Polsce i pisały o inwazji ZSRR na kraj, i strach...I pozytywne komentarze publiczności, że nasz spektakl „Repliki” był wstrząsający, że „incredible”... i że, mimo sukcesów, jak na ironię, impresario francuski uciekł, a w powrocie do kraju pomagała nam polska ambasada...I pamiętam ciężar okrągłego, wielkiego sera, który wiozłem z sobą, a który nam bardzo smakował do wina, przy polskich Polaków rozmowach po spektaklu…
Do tej mozaiki wspomnień dopisują się powroty. Wróciłem do Paryża w 2002-gim i w roku 2010-tym...Więc wraca się, sentymentalnie i po nowe wrażenia. W mozaice pamięci, oprócz smaków i zapachów kuchni francuskiej, zostają Salvador Dali, Chagall, Picasso, Centre Pompidou, Chateau de Versailles, i uroczy Hotel Chopin w Paryżu z połowy 19 wieku, z dyskretną muzyką Chopina…I może śmieszne, ale także ciastko „polonaise”, leżące na wystawie w stylowej cukierni obok...Może przychodzili tu George Sand z Chopinem? I grób Chopina, gdzie widzimy z żoną grupkę Polaków...I zamki nad Loarą, także ten olbrzymi Leszczyńskiego...I po tylu latach, znów powrót do Louvre’u. I kiedy, z żoną w Sydney siadamy w niedzielę do śniadania w naszej „kuchnio - kawiarni”, a ze ścian patrzą na nas wesołe reprodukcje Miro i tancerka Degas’a, pachnie kawą, a „croissants” i „baguette” leżą na stole...to, łatwo się już można domyśleć, że romans francuski trwa.
Andrzej Siedlecki, aktor, reżyser, wykładowca/koordynator Polish Studies na Macquarie University w Sydney jest autorem dwóch książek o sztuce aktorskiej: „Sekrety techniki aktorskiej-Jak uczyć?” i „Być aktorem, Podstawy techniki aktorskiej, Teatr, film, telewizja, radio”. Wydawnictwo FOSZE.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie odpowiada za treść komentarzy.